środa, 27 marca 2024

Deadly Class. Tom 12: Czułe pożegnanie. Część druga - Recenzja

 

Dwanaście tomów. Dwanaście odcinków wspaniałej historii o młodości, śmierci i przemijaniu. Kiedy Rick Remender rozpoczynał tę serię, nie sądziłem, że będzie to coś więcej aniżeli zwyczajna nawalanka z lekko młodzieżowym sznytem. To, co dostaliśmy, okazało się jednak komiksem, o którym niełatwo zapomnieć, z którym czytelnik coraz mocniej się zżywał, by w finale poczuć to nieokreślone, słodko-gorzkie uczucie. Druga odsłona „Czułego pożegnania” przynosi zarówno satysfakcję, że to, co właśnie skończyliśmy czytać było takie dobre, jak i żal, że dalszego ciągu nie będzie.

Marcus i Maria próbują oderwać się od szarej rzeczywistości. Ich podróż w odległe rejony świata ma jednak także inny cel – chcą zostawić za sobą dawne życie i dać swojej rodzinie szansę na nowy start. Przeszłość podąża za nimi krok w krok, zatruwając oparami niebezpieczeństwa perspektywę spokojnej, pokojowej egzystencji. Żeby zażegnać zagrożenie, oboje będą musieli znów, być może już po raz ostatni, stanąć do walki o własną przyszłość.

Czy finał „Deadly Class” jest równie wybuchowy, jak większość poprzednich tomów? Nie sposób odpowiedzieć na to pytanie w sposób jednoznaczny. Remender stara się, żeby perypetie Marcusa i pozostałych absolwentów King’s Dominion nadal były efektowne, ale przeniesienie akcji wiele lat do przodu w stosunku do początkowych części wymogło u czytelnika (choć także u twórcy) pewną zmianę percepcji. Nie są już nastolatkami, stracili wiele z posiadanej wcześniej młodzieńczej energii, i choć nadal starają się żyć tak, jakby nie dotyczyły ich żadne ograniczenia, to szybko okazuje się, że każdego z nich z czasem dopadają problemy charakterystyczne dla ich metryki. I choć może to być ograniczające, to muszą się do takiego stanu rzeczy przystosować, a to zależeć będzie od tego, czego oczekują od życia i jak na nie patrzą.

Remender w ciekawy sposób portretuje dorosłość. W przypadku każdego z bohaterów wygląda ona inaczej. Marcusowi i Marii zależy przede wszystkim na ochronie rodziny. Oboje pragną spokojnego życia, ale żeby zapewnić swoim bliskim stabilizację, nie cofną się absolutnie przed niczym. Autor w umiejętny sposób pokazuje, że zasłużyli na szczęście i stara się przekazać czytelnikowi, że jest to cel, o który warto walczyć. Zupełnie inaczej rzecz wygląda w przypadku Brandy i Shabnama – wydaje się, że oboje wynieśli z King’s Dominion wiele praktycznej wiedzy i stosują ją w praktyce, wykorzystując swoje zdolności ku temu, by pozostawać na szczytach władzy. Ale czy jest to wystarczający cel, by móc dążyć do niego po trupach? Remender daje w tej materii jasną odpowiedź, bo choć ustami jednej z postaci zdaje się w pewnym momencie sugerować, że nie czeka nas tu żaden happy end, a ostatecznie wygrywa nie tyle pragmatyzm, ile wręcz wyrachowanie i oportunizm, to ostatecznie tej tezie zaprzecza. Z perspektywy zżytego z głównymi bohaterami czytelnika to rozwiązanie okazuje się budujące i pożądane.

Pisząc o dramatis personae, nie sposób nie wspomnieć o Sayi, która jawi się w tym albumie jako postać tragiczna. Dziedziczka klanu Kuroki niby przeżyła, niby osiągnęła to, czego chciała i wspięła się na sam szczyt hierarchii przestępczej organizacji, ale nie ma w niej ani grama szczęścia. Sukces został okupiony utratą części siebie, której odzyskanie nie będzie raczej możliwe. Ten jakże smutny akcent jest zarazem bardzo realistyczny, pokazuje bowiem, jak ostrożnym trzeba być, kształtując swoją życiową drogę, i jak istotna jest tak prosta, wydawałoby się, rzecz jak zwyczajna chęć przejścia przez życie w szatach przyzwoitego człowieka. Jeśli się tego nie zrobi, można skończyć samotnie w tłumie pochlebców. Taki obraz jest szalenie przygnębiający. Zamknięcie wątku Sayi okazało się dość szybkie i zupełnie niespodziewane, wiele osób z pewnością rozczaruje, choć uważam, że jeśli przyjrzeć mu się z odpowiednią wnikliwością, będzie mimo wszystko bardzo satysfakcjonujące.

Wes Craig dostarczał nam niezapomnianych wrażeń wizualnych przez cały czas trwania serii i utrzymał ten wysoki poziom także na kartach albumu końcowego. Ilustracje zdobiące drugą część „Czułego pożegnania” wspaniale łączą ostrość (widoczną zwłaszcza w scenach akcji) z liryzmem (obecnym z kolei w momentach bardziej refleksyjnych). Graficznie to prawdziwa ekstraklasa, ale czy taki stan rzeczy stanowi jakiekolwiek zaskoczenie dla fanów „Deadly Class”?

Na przestrzeni dwunastu albumów seria Remendera i Craiga nigdy nie spadła poniżej pewnego, najczęściej bardzo wysokiego poziomu. Przy okazji kolejnych recenzji zachwalałem tempo tej opowieści i jej buntowniczy charakter, ewoluujący z czasem w coś znacznie bardziej złożonego i dojrzałego. Ta historia wyrosła na radosnej rozwałce, ale w ostatecznym rozrachunku przyniosła nam zarówno wzruszenia, jak i niebanalną refleksję. Nie wiem, czy „Deadly Class” to arcydzieło, ale z pewnością ten tytuł zostanie w głowie każdemu, kto się z nim zapozna. Kawał lektury. Szkoda, że to już koniec, ale zawsze lepiej odejść w glorii i chwale, niż rozmienić się na drobne. To była wspaniała jazda.

Tytuł: Czułe pożegnanie. Część 2
Seria: Deadly Class
Tom: 12
Scenariusz: Rick Remender
Rysunki: Wes Craig
Kolory: Jordan Boyd
Tłumaczenie: Paweł Bulski
Tytuł oryginału: Deadly Class Vol. 12 – A Fond Farewell Part Two
Wydawnictwo: Non Stop Comics
Wydawca oryginału: Image Comics
Data wydania: listopad 2023
Liczba stron: 144
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Format: 170 x 260
ISBN: 978-83-8230-508-1

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 03. 01. 2024).

czwartek, 21 marca 2024

Conan z Cymerii. Tom 4 - Recenzja

 

W dobie dominacji komiksu superbohaterskiego miło jest czasami oderwać się od tej tematyki i zaserwować sobie coś z nieco innej beczki. Wydawać by się mogło, że „Conan z Cymerii” nie będzie tu specjalnie dobrą alternatywą, bo to nadal rzecz wypełniona akcją, jednak, jak się okazuje, to akcja zdecydowanie innego rodzaju. To nie jest Marvelowska interpretacja postaci słynnego barbarzyńcy, tylko tytuł tworzony przez Europejczyków. To zmienia optykę, bo podejście do przygody pisarzy ze Starego Kontynentu jest mniej infantylne i omijają oni absurdy pakowane hurtowo do wielu popkulturowych franczyz. Nie są to jednak jedyne powody ku temu, by sięgnąć po czwartą odsłonę „Conana z Cymerii”.

Omawiany album europejskiej inkarnacji „Conana” przynosi nam trzy kolejne klasyczne opowiadania przeniesione na język komiksu. Tym razem śmiałek z Cymerii musi przejrzeć knowania potężnego maga i odnaleźć wyjście z sieci dworskich knowań, a także zmierzyć się z zaskakującym, na pół ludzkim, na pół zwierzęcym przeciwnikiem. Conan znajdzie się też w centrum skomplikowanej i nadprzyrodzonej intrygi kryminalnej a także będzie musiał udowodnić, że zasługuje na to, by być królem.

Choć seria „Conan z Cymerii” przynosi opowieści, które są już czytelnikowi znane (przypomnijmy – mamy do czynienia z komiksowymi adaptacjami opowiadań Roberta E. Howarda), to w żadnym przypadku nie możemy mówić o jakiejkolwiek formie twórczego recyklingu. Dlaczego? Autorzy nadali każdemu tekstowi indywidualny sznyt, każdy z nich rozumie bowiem postać Conana odrobinę inaczej. Niekiedy jest to spojrzenie w bardziej klasycznym stylu – wówczas zetkniemy się ze sporą dawką akcji i przemocy. Innym razem do głosu dojdzie polityka – wtedy z kolei tekst jest spokojniejszy, ale nadal pełno w nim emocji i akcji, choć nieco innego typu. Cymeryjczyk wcale nie jest tak jednowymiarową postacią, jak mogłoby się niektórym wydawać…

Conan został przedstawiony jako rozbójnik, wojownik, ale także złodziej – nie jest to w żadnej mierze postać krystaliczna i mogąca stanowić wzór cnót. Mimo tego nie ma żadnych szans, żebyśmy spojrzeli na młodego Cymeryjczyka jak na złoczyńcę. Jest to bowiem ktoś, kto choć ma sporo za uszami i często działa poza prawem, komu można zaufać, ktoś uczciwy i honorowy (w określonych, rzecz jasna, granicach). Barbarzyńca zawsze wywiązuje się z umowy a na jego słowo można liczyć. To czyni go człowiekiem, z którym można bez strachu zawrzeć porozumienie i mieć pewność, że nie tylko się z nie wycofa, ale doprowadzi rzecz, której załatwienia się podjął, do końca.

Ani postać Conana, ani specyfika jego przygód nie są tak jednowymiarowe, jak można by było sądzić na pierwszy rzut oka. Widać to także na łamach tego albumu. Twórcy poruszają w nim tak ciekawą tematykę jak uwarunkowania polityczne w kontekście mechanizmów tworzenia się korupcji, czy też wpływu rozwoju cywilizacji na moralność człowieka. W toku lektury pojawia się refleksja między innymi na temat tego, że towarzysząca rozwojowi cywilizacyjnemu walka o władzę potrafi zdeprawować każdą szlachetność, przekształcając piękną w zamyśle ideę w jej karykaturę. To refleksja, której, jak podejrzewam, wielu nie spodziewałoby się po „Conanie”, a tymczasem ona tu jest i udowadnia, że nie warto oceniać książki (w tym przypadku komiksu) po okładce.

To, rzecz jasna, nie wszystko, podobnych przemyśleń znajdziemy na łamach tego albumu zdecydowanie więcej, a twórcom bardzo dobrze udała się sztuka połączenia ambicji z rozrywką, co zaowocowało interesującą mieszanką. Mnie do gustu przypadło zwłaszcza wpakowanie Conana w sam środek klasycznej opowieści kryminalnej (szukanie mordercy w zamkniętym pomieszczeniu i te sprawy), która została okraszona szczyptą mitologii i magii, co pozwoliło na zaprezentowanie klasycznej fabuły w niecodzienny sposób. Cenię sobie takie eksperymenty, zwłaszcza jeśli twórcom nie brakuje poszanowania dla schematu, z którego korzystają. A w tym przypadku wszystko jest na swoim miejscu.

Wizualnie czwarty „Conan” prezentuje się co najmniej przyzwoicie, ale to, jak odbierzemy te grafiki, zależy tylko od nas i tego, co uznajemy za atrakcyjne. To prace raczej dalekie od tego, jak Conana rysują w Marvelu. Tu jest bez wątpienia bardziej artystycznie, a sam barbarzyńca generalnie nie przypomina przekoksowanego kulturysty. Jego sylwetka jest umięśniona, ale nie karykaturalnie. To się chwali, bo dzięki temu bohater nabiera realnego sznytu. Jak zwykle warto też pochwalić jakość wydania – kredowy papier, solidne szycie - komiks prezentuje się pięknie. Te same pozostają też wady – dla mnie ponownie największą z nich jest – nomen omen – zbyt duży format, przez co tom źle leży w dłoniach. Nie jest to jednak mankament specjalnie znaczący.

Czwarta odsłona „Conana z Cymerii” podtrzymuje dobrą passę serii prezentującej europejską interpretację postaci najsłynniejszego barbarzyńcy popkultury. Jest to spojrzenie kompleksowe i niestandardowe, które oferuje czytelnikowi znacznie więcej aniżeli czystą akcję. Ona tu występuje, często stoi nawet na pierwszym planie, wzbogacono ją jednak o interesującą refleksję, w czym zasługa zarówno Roberta E. Howarda, jak i scenarzystów poszczególnych segmentów, którzy doskonale przenieśli te opowiadania na język komiksu, nie pozbawiając ich pierwotnej siły rażenia.

Tytuł: Conan z Cymerii
Tom: 4
Scenariusz: Patrice Louinet, Doug Headline, Julien Blondel
Rysunki: Paolo Martinello, Emmanuel Civiello, Valerin Secher
Tłumaczenie: Ewa Malec
Wydawnictwo: Labrum
Wydawca oryginału: Glenat
Data wydania: 2023
Liczba stron: 228
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Format: 235 x 325
ISBN: 978-83-968609-1-0

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 13. 12. 2023).

poniedziałek, 18 marca 2024

Brian Herbert, Kevin J. Anderson "Diuna. Dziedzic Kaladanu" - Recenzja

 

Zaplanowana na trzy tomy kolejna prequelowa seria Briana Herberta i Kevina J. Andersona dzieje się tuż przed wydarzeniami oryginalnej „Diuny”. Już pierwszy tom nie był niczym nadzwyczajnym, ale można było czerpać pewną przyjemność z lektury tej rozrywkowej space opery. Druga odsłona prezentowała już zauważalnie niższy poziom, a to z tego względu, że autorzy dali nam dokładnie to samo, co poprzednio, niczego nie poprawili, a dodatkowo powielili wszystkie wcześniejsze wady. To sprawiło, że nie byłem nastrojony zbyt optymistycznie przed poznaniem książki zamykającej ten projekt. Bo czy twórcy, którzy wielokrotnie pokazali już, że raczej nie po drodze im ze słowem „progres”, nagle przeskoczą pewien pułap i dostarczą nam powieść inną (lepszą) niż poprzednie?

Książę Leto chce od wewnątrz rozsadzić Wspólnotę Szlachecką. W tym celu opuszcza tymczasowo Kaladan, wysyła też posłańca, który ma poinformować o jego planach imperatora Szaddama IV. Niestety kurier zostaje pochwycony przez Harkonnenów, to zaś sprawia, że nikt nie wie, że Atryda w rzeczywistości nie jest buntownikiem, ale wypełnia niebezpieczną misję. Tymczasem na Kaladanie Paul mierzy się z narkotykowymi bossami, którzy nadal produkują śmiercionośny ailar. Odwołana przez Bene Gesserit ze świata Atrydów lady Jessica musi z kolei znaleźć sposób, żeby ponownie połączyć się z rodziną i dochować przy tym wierności zakonowi.

Sposób Herberta i Andersona na „Diunę” to akcja. Najczęściej jest ona poganiana akcją, a gdzieś za fabularnym zakrętem kryje się zazwyczaj… akcja. Tak, ich wizja legendarnego uniwersum ma charakter czysto rozrywkowy i w materii ducha nie ma niczego wspólnego z zamysłem Franka Herberta, który bardzo często ciekawie filozofował i dawał czytelnikom sporo okazji do przemyśleń na tak interesujące tematy jak specyfika religii totalnej czy istota władzy. W książkach kontynuatorów nie uświadczymy nawet ułamka jego niesamowitej wizji. Jej spłycenie jest coraz bardziej bolesne i staje się widoczne wraz z każdą kolejną książką. „Dziedzic Kaladanu” nie przynosi niestety w tej materii żadnej zmiany.

Trzecia część „Trylogii Kaladanu” poprowadzona jest w taki sam sposób, jak poprzednie dwie książki, a także jak wszystkie wcześniejsze wspólne dzieła tych dwóch pisarzy. To opowieść podzielona na krótkie, dynamiczne rozdziały, w których opisywane są losy różnych bohaterów. Z czasem wszystkie wątki zaczynają się przeplatać, a wszystko zmierza do finału – fabuła kończy się chwilę przed „Diuną”, a co za tym idzie czytelnik obeznany z uniwersum nie będzie miał większego problemu z domyśleniem się, jak to się skończy. To nieszczególnie sprzyja serwowaniu przez autorów zaskoczeń, bo doskonale wiemy, kto przeżyje, a kto nie pojawi się już więcej na arenie wydarzeń. Właściwie każdy wątek prowadzony jest w bardzo prosty sposób, autorzy nie próbują już nawet pozorować, że nadają swoim „Diunom” pozory głębi – to każe zgadywać, że wszystko albo skrojono pod fanów najlżejszej odmiany fantastyki, albo pisano na miarę faktycznych możliwości twórczych tej dwójki.

Mimo naprawdę dobrych chęci, podyktowanych przede wszystkim sporym sentymentem dla tego uniwersum, trudno mi znaleźć jakiś element, który dałby jakąkolwiek czytelniczą satysfakcję fanom oryginalnego sześcioksiągu. Za zaletę można od biedy uznać fakt, że powieść czyta się dość szybko – styl Herberta i Andersona jest prosty, ale płynny, dzięki temu oraz wspomnianym wcześniej krótkim rozdziałom możemy skakać między wątkami jeszcze szybciej (a co za tym idzie, jeśli mogę sobie pozwolić na lekką złośliwość, móc wcześniej zacząć czytać coś lepszego). Niezmiennie cieszy także wspaniała oprawa, jaką Rebis funduje kolejnym „Diunom” – w materii wydania jest to prawdziwy produkt deluxe. Co warto odnotować – twarda oprawa i nieco większy format absolutnie nie przeszkadzają w czytaniu, bo książka leży w rękach naprawdę dobrze i siedzenie z nią fotelu nie nastręcza absolutnie żadnych trudności. Innymi słowy, żeby czytać, nie trzeba się gimnastykować.

„Dziedzic Kaladanu”, tak jak poprzednie części tej trylogii, ma mylący tytuł. Powieść nie skupia się na Paulu Atrydzie, autorzy skaczą za to między kolejnymi postaciami, dzieląc między nie „czas ekranowy”. Ale o kim byśmy akurat nie czytali, mocno irytuje to, że intryga jest szyta bardzo grubymi nićmi. Jeśli jakiś wątek potrzebuje rozwiązania przed „Diuną” (bo na przykład nie ma w niej o nim żadnej wzmianki), to jest rozwiązywany ad hoc – autorzy serwują nam pretekstowe zawiązanie akcji i wysyłają bohaterów w kolejną przewidywalną, najczęściej również patetyczną i rozpisaną według znanych schematów, misję. Taki sposób pisania męczy i zwyczajnie nie przystoi tej (ani w sumie żadnej innej) franczyzie.

Początkowo prequele „Diuny” były dla mnie czymś bardzo odświeżającym. Już wtedy zdawałem sobie sprawę, że nie jest to sztuka wyższa, ale nie ukrywam – byłem na „diunowym“ głodzie i wszystkie trzy „Rody” pochłonąłem z uśmiechem na ustach, ciesząc się, że dziedzictwo Franka Herberta nie umarło i ma szansę w pełni rozbłysnąć oraz umocnić swoją pozycję na popkulturowej mapie świata. Z każdą kolejną powieścią wydawaną w ramach tego uniwersum mój entuzjazm słabł, by obecnie zniknąć prawie zupełnie. Gdyby nie nazwa „Diuna”, to książkami Briana Herberta i Kevina J. Andersona nie zainteresowałoby się tylu odbiorców i przez swą mocno przeciętną jakość zostałyby szybko zweryfikowane przez rynek. Czy panowie napiszą coś jeszcze? Nie wiem, wiem jednak, że będę miał spory dylemat, czy dać im kolejną szansę.

Autorzy: Brian Herbert, Kevin J. Anderson
Tytuł: Diuna. Dziedzic Kaladanu
Tytuł oryginału: Dune. The Heir of Caladan
Tłumaczenie: Andrzej Jankowski
Wydawca: Rebis
Data wydania: listopad 2023
Liczba stron: 536
ISBN: 978-83-8338-033-9

(Recenzja powstała dzięki współpracy z serwisem Szortal, na którym ukazała się 19. 02. 2024).